7 stycznia 2014

Sylvia Plath - "Wiąz"




Wiąz



Znam dno, mówi, dotykam go swym wielkim korzeniem:
Tego się właśnie boisz.
Ja się nie boję: ja tam byłam.

Czy to morze we mnie słyszysz,
Jego skargę?
Czy też głos nicości, będącej twym opętaniem?

Miłość to cień.
Leżysz i płaczesz po niej –
Posłuchaj jej kopyt, ona odbiegła jak rumak.

Cała noc będę tak dziko galopować,
Aż twa głowa stanie się kamieniem, a poduszka trawą,
Budząc echa, echa.

Czy też przyniosę ci rytm zatruty?
Ten wielki spokój to deszcz.
Jego owoc: cynowo-biały jak arszenik.

Wycierpiałam grozę zachodów słońca,
Wypaliłam się do korzenia,
Moje czerwone włókna płoną jak druciana ręka.

Rozpadam się na kawałki wirujące jak maczugi.
Tak gwałtowny wicher
Nie znosi obojętności: muszę krzyczeć.

Księżyc jest też okrutny; przyciąga mnie
Bezlitośnie, będąc bezpłodny.
Jego blask rani mnie. Lub może go schwytałam.

Puszczam go wolno, puszczam wolno,
Okrojonego jak po ciężkiej operacji,
Jak twe złe sny opętały mnie i wzbogaciły.

Zamieszkuje mnie krzyk,
Nocą wzlatuje,
By wczepić swe haczyki w przedmiot miłości.

Przeraża mnie ta ciemna istota
Uśpiona we mnie:
Cały dzień czuję jej miękkie obroty i złośliwość.

Chmury przechodzą i nikną.
Czy to twarze miłości blade, nie do odzyskania?
Czy dla nich niepokoję swe serce?

Nie pojmuje nic więcej.
Co to za twarz,
Tak śmiercionośna w gąszczu gałęzi? –

Wsącza swój jad żmii.
Poraża wolę. To odosobnione błędy,
Co niosą śmierć, śmierć, śmierć.