7 sierpnia 2014

Sylvia Plath - "Plaża Berck"




I


Więc to jest morze, ten wielki bezruch.
Jakże ściąga moją gorączkę kataplazm słońca.

W powietrzu wędrują opalone ręce ze szklankami
Elektryzująco barwnych sorbetów, wyciąganych z lodówki przez blade dziewczęta.

Czemu jest tak cicho, co oni ukrywają?
Uśmiechnięta, poruszam się na moich dwóch nogach.

Koc piasku wygłusza drgania,
Ciągnie się milami, głosy, o połowę słabsze,

Drżące i kruche, falują.
Mięśnie oka, oślepionego lśnieniem tych połaci

Uderzają jak bumerang naciągniętej gumki, raniąc właściciela.
Czy można się dziwić, że włożył ciemne okulary?

Czy można się dziwić, że wystąpił w czarnej sutannie?
Oto nadchodzi, mijając poławiaczy makreli

Co odwracają się ku niemu murem placów.
Władają zielono-czarnymi rombami fal, zręcznie jak własnym ciałem.

Morze, co zrodziło te kryształy,
Odpełza, setką węży, z przeciągłym sykiem znużenia.

II

Ten czarny but nie zna litości.
Co w tym dziwnego, przecież to całun odrętwiałej stopy,

Dumnej, drętwej, bezpalcej stopy tego księdza,
Który zgłębia studnię swej księgi.

Pochyły druk pęcznieje mu w oczach jak krajobraz.
Wśród wydm ukrywają się bezwstydne bikini,

Piersi i biodra łaskoczą światło
Jak kolorowe kryształki cukru,

A zielony staw otwiera swe oko,
Ma mdłości po tym co połknął - 

Kończymy, obrazy, krzyki. Za betonowymi bunkrami
Odklejają się od siebie kochankowie.

O, biała ceramiko morza,
Co za sól w gardle, jakie bańki westchnień...

I widz drżący.
Przyciągany jak długi postaw sukna

Poprzez nieruchomą zjadliwość
I wodorosty, włochate jak genitalia.

III

Na hotelowych balkonach lśnią przedmioty,
Przedmioty, przedmioty - 

Stalowe rurki foteli na kółkach, aluminiowe kule,
Taka słona słodycz. Dlaczego miałabym pójść

Poza falochron, oblepiony plamami muszli?
Nie jestem pielęgniarką, białą i uważną,

Nie jestem uśmiechem.
Te dzieci za czymś gonią, z krzykami, haczykami,

A moje serce jest zbyt małe, by uleczyć ich straszliwe winy.
Oto człowieczy bok: czerwone żebra,

Nerwy prężą się jak drzewa, a oto chirurg:
Jedno lustrzane oko - 

Soczewka wiedzy.
W pokoju na pasiastym materacu

Odchodzi stary człowiek,
Nic mu nie pomoże zapłakana żona.

Gdzież są żółte i drogocenne kamienie oczu,
Gdzie język, szafir popiołów?

VI
Weselny tort twarzy w papierowej kryzie.
Jakże on nas teraz przerasta.

Tak jakbyśmy mieli świętego.
Pielęgniarki w skrzydlatych czepcach już nie są takie piękne.

Schną jak dotknięte gardenie.
Łóżko odsunięto od ściany.

Oto jak osiąga się pełnię. To straszne.
Czy pod tym lepkim prześcieradłem, którego gładką biel

Wydyma proch jego nosa,
Ma na sobie piżamę czy strój wieczorowy?

Póki nie zesztywniała, podtrzymywali jego szczękę książką,
I złożyli jego ręce, które żegnały się - do widzenia, do widzenie.

Teraz uprane prześcieradła fruwają w powietrzu,
Powłoczki poduszek nabierają słodyczy.

To łaska, to łaska:
Długa dębowa trumna o barwie mydła,

Dziwni karawaniarze, a w srebrze
Z niezmąconym spokojem odciska się świeża data.

V

Szare niebo zniża się, wzgórza jak zielone morze
Biegną w dal, fala za falą, skrywając swe doliny,

Doliny, które kołyszą myśli żony - 
Otępiałe, użyteczne łódki,

Pełne sukien i kapeluszy, i porcelany, i zamężnych córek.
W holu kamiennego domu,

W oknie trzepocze pojedyncza firanka,
Podnosi się i opada, żałobna świeca.

To język zmarłego: pamiętajcie, pamiętajcie!
Jakże daleko odszedł, jego czyny

Otaczają go jak meble z dziwnego pokoju, jak dekoracja.
Gromadzą się odcienie bieli,

Bladość rąk i pobliskich twarzy,
Wyniosłe biele mętniejącej tęczówki.

Odlatują w nicość: pamiętajcie o nas.
Puste ławki pamięci przypatrują się kamieniom,

Marmurowym płytom o błękitnych żyłkach, przejrzystym wazonem pełnym żonkili.
Tak tu pięknie: to miejsce spoczynku.

VI
Naturalna bujność lipowych liści!
Przystrzyżone, zielone kule drzew idą ku kościołowi.

U bramy wita zwłoki
Czysty głos księdza,

Mówi do nich, kiedy wzgórza podają sobie głos żałobnego dzwonu,

Błysk pszenicy i nagiej ziemi.

Co to za kolor?
Skrzepła krew odrapanych murów, które leczy słońce,

Skrzepła krew kikutów drzew, wypalone serca.
Wdowa z czarną torebką, w otoczeniu trzech córek

I koniecznie wśród kwiatów,
Składa swoją twarz jak najcieńsze płótno,

Którego nikt już nie rozłoży.
A niebo, robaczywe od uprzejmych uśmiechów,

Przemija chmura za chmurą.
Weselne kwiaty rozsiewają świeżość,

A dusza jest panną młodą
W zaciszu, a pan młody czerwony i roztargniony, nijaki.

VII

Świat osobny i łagodny,
Cicho warkocze za szybą samochodu,

A ja siedzę nieruchomo, w czerni, gość na przyjęciu,
Sunąca na niskim biegu za wózkiem.

Ksiądz jest naczyniem,
Smolistym kadłubem smutnym i nudnym,

Stąpa za ukwieconym wózkiem wiozącym trumnę jak piękna kobietę,

Fala piersi, powiek i warg

Szturmuje wzgórze.
Potem, za sztachetami dziedzińca, dzieci

Wciągają zapach rozgrzanej pasty do butów,
Ich nieme twarze odwracają się powoli,

Oczy otwierają się
Na widok wspaniałości - 

Sześciu czarnych kapeluszy na trawie i drewnianego pudła,
I nagich ust, rdzawych i dziwacznych.

Przez chwilę niebo wlewa się w ten otwór jak osocze.
Nie ma nadziei, porzucono ją.