30 maja 2014

Sylvia Plath - "Meduza"



Z dala od skalnych czopów
Wyplutych przez usta urwiska
Mieszka twa straszliwa głowa -
Oczy na białych wiązadłach,
Uszy wydęte bezładem morza - kulisty Boże,
Soczewko łask,

Twoi dzicy słudzy
Lawirują w cieniu mojej łodzi,
Prą do przodu jak serca,
Czerwone stygmaty w samym centrum,
Pędzą z prądem ku najbliższemu punktowi odjazdu,

Ciągnąc za sobą swoje Jezusowe włosy.
Czy udało mi się uciec?
Mój umysł rozwija ku tobie
Pradawną, zaciśniętą pępowinę, atlantycki kabel,
Który w cudowny sposób naprawia sam siebie.

W każdym razie, ty jesteś tam zawsze,
Drżący oddech na końcu mojej linii,
Łuk wody, co wyskakuje
Ku mojej różdżce, oślepiający i wdzięczny -
Dotykasz i ssiesz.

Nie wzywałam cię.
Wcale cię nie wzywałam
Mimo to, mimo to
Przypłynąłeś do mnie poprzez morze.
Tłuste i czerwone, łożysko

Co poraża zbuntowanych kochanków
Wężowe światło
Wydusza oddech z krwinek
Fuksji. Nie mogę zaczerpnąć tchu,
Odrętwiała i zrujnowana,

Prześwietlona, jak zdjęcie rentgenowskie.
Kim jesteś, jak myślisz?
Komunijnym opłatkiem? Bolejącą Marią?
Nie przełknę ani kęsa twego ciała,
Butelko, w której żyję,

Upiorny Watykanie.
Mam śmiertelnie dość wyprażonej soli.
Twoje pragnienia, zielone jak eunuchy,
Syczą na moje grzechy.
Precz, precz, wężowe macki!

Nic nam po sobie.